Drobne udogodnienia, których nie doceniamy
Mówi się, że podróże kształcą. Ale aby czegoś się nauczyć należy trochę inaczej podróżować. Większość ludzi jadąc na wakacje wynajmuje wygodny hotel, albo nawet mieszkanie czy dom na spółkę ze znajomymi. Zwykle wyjeżdżacie na tydzień, lub dwa. Nie ma oczywiście w tym nic złego. To zupełnie naturalne, bo zwykle tylko tyle większość z nas ma urlopu.
W ciągu tego tygodnia czy dwóch oczywiście będziecie próbować zobaczyć jak najwięcej lub leżeć do góry brzuchem na plaży i nie robić nic. W międzyczasie, gdzieś w okolicznej restauracji przekąsicie jakiś posiłek, często dostosowany pod turystów i nie mający wiele wspólnego z lokalnym jedzeniem. Niezależnie od tego, który rodzaj wypoczynku wybraliście, jeśli był to jeden z powyższych to prawdopodobnie nie mieliście nawet okazji zobaczyć jak wygląda prawdziwe lokalne życie, bo wszystko co widzieliście było przygotowane pod turystów.
Powolne podróżowanie
My podróżujemy inaczej. Zwykle zostajemy w jednym miejscu na minimum miesiąc. Jeśli to możliwe to nawet na dłużej. Często też wracamy do kraju w którym byliśmy wcześniej tylko w inne miejsce i znów spędzamy tam miesiąc lub więcej. Zwykle mieszkamy w mało lub całkowicie nie turystycznych miejscach. Nie interesują nas za bardzo typowe turystyczne atrakcje, nie lubimy hoteli. Fascynuje nas normalne lokalne życie, kultura i jedzenie. Obserwujemy ludzi w czasie ich normalnych codziennych czynności. Jadamy w restauracjach, w których są niemal sami lokalni ludzie a omijamy te, w których jest dużo turystów. Często w czasie spacerów wchodzimy w małe boczne uliczki i wielokrotnie z zaskoczeniem znajdujemy ukryte sklepy, restauracje, targi a nawet świątynie.
Życie wśród tych ludzi nauczyło nas doceniania nawet najmniejszych rzeczy. Po 3 latach już wiemy, że ludzie zachodu (Europa i Stany Zjednoczone głównie) są wyjątkowo uprzywilejowani. Otoczeni są dogodnościami, których nie doceniają, a o których inni mogą tylko pomarzyć. Do zupełnie niedawna sami do tych ludzi należeliśmy. Nasze podróże jednak nauczyły nas, że życie nie jest takie proste w innych krajach. A to jeszcze nie koniec naszych podróży. Już planujemy kolejne miejsca i rzecz jasna, spodziewamy się kolejnych życiowych lekcji.
Musisz spróbować zepsutego jabłka by docenić te smaczne.
Aby docenić życie musisz najpierw go doświadczyć.
Woda pitna
W Europie i generalnie krajach rozwiniętych posiadamy zdatną do picia wodę bezpośrednio w kranie. Ten, niby drobiazg, znacząco zmienia styl życia i wydatki. W większości krajów Południowo Wschodniej Azji, woda w kranie nie jest zdatna do picia. Należy ją najpierw przefiltrować, a przynajmniej przegotować. To oznacza, że tak proste czynności jak choćby mycie zębów wymagają dodatkowego wysiłku… albo ryzyka, że się czymś zatrujesz.
Na początku naszych podróży kupowaliśmy wodę zdatną do picia (nie mylić z mineralną) w wielkich 5 lub 10 litrowych butlach. Czasem właściciel Airbnb nawet sam dostarczał taką wodę. Taka butla starczała na dzień lub dwa a potem znów trzeba było targać, jakby nie patrzeć bardzo ciężką wodę ze sklepu. Później stwierdziliśmy, że jednak potrzebujemy jakiegoś filtra, który nam ułatwi życie. Filter oczywiście musiał być odpowiednio niewielki, by można było go ze sobą wozić.
Nasze poszukiwania doprowadziły do zakupu bardzo niewielkich filtrów do wody Sawyer Mini. Są one poręczne, starczają na bardzo długo i filtrują 99,999% bakterii mogących znajdować się w wodzie. Niestety minus jest taki, że nie filtrują metali ciężkich, jednak zdecydowaliśmy, że bakterie są znacznie bardziej niebezpieczne niż metale. Szczególnie, że zwykle nie pijemy tej wody wystarczająco długo by ilość zawartych w niej szkodliwych metali mogła znacząco zaszkodzić. Nasze filtry mogły być przykręcone do zwykłej butelki po napojach. To jest spore ułatwienie, ale w domowych warunkach, gdy potrzebowaliśmy więcej wody niż tylko do picia trzeba było wymyślić jakiś sensowny system.
Nasze rozwiązanie
Trochę pokombinowaliśmy z tym systemem i przeszliśmy kilka różnych jego wersji. Ostatecznie pozostaliśmy przy pomyśle ucinania dolnej części butelki półtoralitrowej i zaczepiania tam sznurka do zawieszenia i fitrowaniu wody do pojemnika poniżej. Zwykle znajdowaliśmy w domach dzbanek na wodę, ale jeśli go nie było to garnki też się nadawały. Staraliśmy się mieć przygotowane w zapasie dwie inne puste butelki, do których przelewaliśmy filtrowaną wodę i wstawialiśmy do lodówki. Trzeba było oczywiście tego pilnować, by zawsze mieć zapas wody, ale dość szybko stało się to naszą rutyną.
Powrót do Europy i możliwość picia wody prosto z kranu przypomniała nam jaki to luksus. Wcześniej tego nie docenialiśmy. Jestem przekonana, że większość Europejczyków nie zdaje sobie nawet sprawy z tego jak bardzo jest uprzywilejowana. Niby drobiazg, a jednak jeden z najbardziej istotnych aspektów naszego życia!
Bariery językowe
Powszechnie się przyjęło, że na całym świecie można się dogadać w jednym z 4 języków : angielskim, hiszpańskim, portugalskim i francuskim. W Azji często nam się zdarzało, że już na sam widok „białej twarzy” mówiono do nas od razu po angielsku. Szybko jednak przekonaliśmy się, że ten angielski, jest bardzo ograniczony i nasiąknięty lokalnym akcentem tak bardzo, że mimo wszystko jest trudny do zrozumienia. Często niezrozumiały dla mnie zupełnie.
Tak dla przykładu raz pewna kobieta zapytała mnie coś co brzmiało jak : You want phisa? Nie miałam pojęcia co ma na myśli. Poprosiłam o powtórzenie pytania. W pierwszej chwili pomyślałam że pyta czy chcę wizę, ale wydało mi się to niedorzeczne. Dlaczego kobieta w restauracji miałaby oferować wizy? „Tak, czemu nie” – Odpowiedział mój duch ciekawości i poszukiwacza przygód. Okazało się, że chodziło o pizzę!!! W życiu by mi to do głowy nie przyszło ze sposobu w jaki wypowiadała wyraz „pizza”.
Oczywiście często trafialiśmy na ludzi, którzy kompletnie po angielsku nie mówili. Co nie przeszkadzało im wcale w próbach tłumaczenia nam czegoś w ich własnym języku. Czasem to nawet było dość zabawne. Zdarzyło nam się kilka razy, że ktoś tak bardzo chciał z nami porozmawiać, że kompletnie się nie przejmował faktem, że nie rozumiemy i mówił dalej jakby nigdy nic. Zawsze to lepsze niż rozmawianie z samym sobą, nieprawdaż?
Problemy z dogadaniem się
Bariera językowa najbardziej dokuczała nam w sytuacjach, gdy próbowaliśmy załatwić coś ważnego: lekarz, podróż, wiza, mieszkanie. Wydawałoby się, że ludzie pracujący w takich miejscach powinni choć trochę znać jakiś obcy język. Niestety nie zawsze tak było, a google translator zwykle okazywał się bezużyteczny. Wielokrotnie też w sklepach produkty były opisane wyłącznie w lokalnym języku. Często więc nie mieliśmy pewności co kupujemy, albo tylko się domyślaliśmy. Powrót do własnej ojczyzny spowodował, że nasze mózgi przynajmniej pod tym względem mogły w końcu odpocząć.
Inna strona medalu była jednak taka, że mówiliśmy na co dzień po angielsku od tak dawna, że nagle okazało się, że w rozmowach z rodakami brakuje nam polskich słów! Często nawet proste wyrażenia wypadają nam z głowy i nagle okazuje się, że nasz zasób słów w rodzimym języku jest bardzo ograniczony. To smutne, ale z doświadczenia wiem, że dotyczy to wszystkich ekspatów, którzy dawno nie byli we własnym kraju i mieli mało kontaktu z własnym językiem.
Kuchnia
Z bardzo niewielkimi wyjątkami, w większości mieszkań jakie wynajmowaliśmy w Azji w kuchni znajdowała się mała kuchenka elektryczna. Często dwupalnikowa, ale czasem był tylko jeden palnik. Nigdy natomiast nie było piekarnika. Poza jednym mieszkaniem w Wietnamie, ale to był wyjątek potwierdzający regułę. Zawsze natomiast była kuchenka elektryczna i niemal zawsze był rice cooker.
My byliśmy przyzwyczajeni do robienia wielu potraw właśnie w piekarniku, więc tego nam brakowało najbardziej w Azji. Nauczyliśmy się również robić więcej potraw jedno-garnkowych. Zwyczajnie nie mieliśmy innego wyjścia. Nauczyliśmy się również jeść niemal wszystko z ryżem. Nigdy wcześniej nie jedliśmy takich ilości ryżu jak w Azji.
Ziemniaki, do których byliśmy przyzwyczajeni, nie zawsze były w sklepach. Nawet jeśli już nam się udało je znaleźć to niestety nie były najsmaczniejsze. Być może mieliśmy po prostu pecha, ale ryż okazał się dobrym zastępstwem… zwyczajnie musieliśmy zmienić swoje przyzwyczajenia. Po trzech latach w Azji piekarnik natomiast wydaje mi się wyjątkowym luksusem. Pieczeń, własny chleb, pizza czy ciasto nagle stało się opcją, o której mogliśmy tylko pomarzyć.
Robactwo w jedzeniu
A jak już jesteśmy przy kuchni to nie mogę minąć tego tematu bez wspominania typowych insektów jakie znajdowaliśmy niemal w każdym mieszkaniu w Azji. Mam tu na myśli mrówki, z którymi wiecznie walczyliśmy, bo właziły nam do jedzenia jeśli nie było szczelnie zamknięte. Oraz karaluchy. W większości miejsc, karaluchy w mieszkaniu były sporadyczne. W większości, bo niestety trafiło się nam kilka takich gdzie było ich pełno ale zwykle szybko się z nich wyprowadzaliśmy. Nie trafiliśmy natomiast na mieszkanie, w którym ich nie było w ogóle. Jeden okazjonalny karaluch zwykle nie przerażał nas za bardzo… no może poza tym pierwszym razem.
W Azji jest ich wszędzie pełno i zwykle to są karaluchy mutanty. Nigdy i nigdzie indziej nie widzieliśmy tak ogromnych karaluchów! Najbardziej denerwujące jednak były mrówki. Jeśli przez przypadek zostawiliśmy coś na stole, albo zapomnieliśmy szczelnie zamknąć, mieliśmy małe mrowisko kilka minut później. Wszystko, dosłownie wszystko chowaliśmy do lodówki. Tam ich nie było. Z czasem nauczyłam się sposobu, który na jakiś czas pomagał, ale jedzenia na wierzchu i tak woleliśmy nie zostawiać.
Warzenie warzyw w supermarkecie
W Europie to dość normalne, że nakładasz sobie do woreczka/torebki warzywa czy owoce i wkładasz je do koszyka. Są one zwykle ważone przy kasie. W Azji natomiast gdzieś w pobliżu półek ze świeżymi produktami znajduje się wysepka z wagą i osobą ją obsługującą. Zanim pójdziesz do kasy musisz iść tam zważyć swoje warzywa. Tam obsługa przykleja naklejkę z kwotą do zapłaty i zwykle kodem paskowym.
Kilka razy zdarzyło nam się o tym zapomnieć i tym samym zatrzymać kolejkę przy kasie, gdyż trzeba było się cofnąć by zważyć produkty, bądź też czekać na kogoś z obsługi, kto zabierze je do zważenia. Azjaci raczej nie robili z tego powodu problemu, jednak my czuliśmy się trochę nieswojo, gdy widzieliśmy za sobą długą kolejkę czekającą przez naszą niewiedzę. Tu trzeba również dodać, że nie widzieliśmy nigdzie kas samoobsługowych, a kasjerek zwykle jest tylko kilka (2-3). Kolejki więc potrafią czasem być bardzo długie i przetrzymywanie ludzi było dla nas niekomfortowe.
Chodniki, a raczej ich brak
W większości krajów azjatyckich ludzie nie chodzą na piechotę. Wszędzie poruszają się na skuterach. To oznacza, że chodników często po prostu nie ma, albo są całkowicie zastawione zaparkowanymi na nich motorami. Często też chodniki te są w opłakanym stanie i przez nieuwagę można sobie skręcić nogę wpadając w jakąś dziurę. Gorzej jeśli trafisz nogą na rów kanalizacyjny, w którym brakuje kafelki. W tym wypadku można nie tylko złamać sobie nogę, ale też wpaść do takowego rowu. Najczęściej takie rzeczy widzieliśmy w Malezji. Nocą tam lepiej nie chodzić po chodniku bez porządnego oświetlenia. O dziwo najlepszym i najbezpieczniejszym sposobem na spacer było chodzenie po ulicy.
Prawo silniejszego na ulicach
A jak już jesteśmy przy ulicach to nie można pominąć tego, że zasady poprawnej jazdy na drogach w Azji zdają się mieć inne znaczenie. Na pierwszy rzut oka panuje tam prawo silniejszego albo, tak jak w wietnamie, głośniejszego. Samochody i motory jeżdżą tam jak chcą i gdzie chcą. Często pod prąd a nawet po chodniku. Pieszy w tym momencie nie ma żadnych praw. Musisz mieć oczy naokoło głowy, bo powiedziano nam, że jeśli pieszy wpadnie pod samochód (a raczej motor) to właśnie on jest winny wypadku! Nie wiem ile w tym prawdy, ale woleliśmy tego nie sprawdzać.
Rok w Wietnamie nauczył nas, że przejście przez ulicę nie jest takie trudne mimo wszystko. Tam jest jedna zasada – idziesz równym tempem, nie zatrzymujesz się i nie wykonujesz nagłych ruchów na boki. Niezależnie od tego ile skuterów podąża w twoim kierunku, jeśli idziesz równym krokiem wszyscy będą cię bez problemu omijać. Innymi słowy: Zmawiasz trzy zdrowaśki, zamykasz oczy i idziesz. Zawsze działało. Przechodzenie przez ulicę w Europie, gdy wszystkie samochody już zza wczasu się zatrzymują, wydaje się wręcz surrealistyczne teraz.
Trochę zazdroszczę, bo jeszcze nie byłam poza Polską dłużej niż dwa tygodnie w jednym miejscu. Ale też lubię wracać do tych samych krajów i poznawać inne okolice, często bardzo się różnią. 🙂
W sumie nasze życie nie różni się wiele od takiego jak wszyscy inni prowadzą. Jedyną różnicą jest że my nie mamy własnego domu/mieszkania. Mieszkamy tam gdzie akurat nas w danym momencie zaniosło. To oczywiście oznacza, że nie możemy mieć stałych przyzwyczajeń, bo w każdym miejscu jest inaczej.
właśnie wyjmuję ciasto z piekarnika, chyba bez tego sprzętu nie mogłabym żyć dłużej niż tydzień:)
Choć trudno w to uwierzyć my się przyzwyczailiśmy, ale jak tylko trafiliśmy na piekarnik to też pieczenie szło w ruch!