Wypoczynek wśród przyrody
Zdaliśmy sobie sprawę z tego, że pandemia nie skończy się jednak tak szybko jak się spodziewaliśmy. Postanowiliśmy więc wrócić do Da Nang. Ho Chi Minh (Sajgon) jest ogromnym miastem, z niewiarygodną ilością motocyklistów, a co za tym idzie – wiecznym hałasem. Nasze mieszkanie w centrum Sajgonu było bardzo fajne i wygodne. Poważnym jego minusem niestety było jednak to, że przez większość dnia było tam po prostu bardzo głośno. Po dwóch miesiącach byliśmy już tym hałasem bardzo zmęczeni.
Nasza sytuacja wizowa
Kolejnym powodem, dla którego postanowiliśmy się przeprowadzić jest nasza dość skomplikowana, a przynajmniej dziwna sytuacja wizowa. Nasza wiza turystyczna przedawniła się na początku września. Z powodu pandemii jednak, rząd wietnamski automatycznie i za darmo przedłuża wizy wszystkim, którzy przybyli do Wietnamu w marcu zeszłego roku. Wszystko byłoby fajnie, gdyby nie fakt, że wiza jest przedłużana z miesiąca na miesiąc. Co gorsze, o przedłużeniu dowiadujemy się w ostanim dniu miesiąca, a czasem na początku następnego. To powoduje, że nie jesteśmy w stanie niczego zaplanować z wyprzedzeniem. To nie jest komfortowa sytuacja dla nas, ale również dla naszych gospodarzy, którzy chcieliby wiedzieć z góry na jak długo zostajemy. Jedyne na co możemy sobie pozwolić to zarezerwować mieszkanie na miesiąc i liczyć na to, że nie będzie żadnych zainteresowanych na kolejny.
Karaluchy w każdym zakamarku
Tak więc postanowiliśmy wrócić do Da Nang. Znaleźliśmy nawet mieszkanie w tym samym budynku, w którym byliśmy wcześniej. Dobrze wiemy, że to dość dziwne, by wracać do tego samego miejsca. Jednak dla nas w obecnej sytuacji to było przyjemne doświadczenie. Sprzedawcy w sklepach i okolicznych restauracjach nas rozpoznali i powitali jak starych przyjaciół dopytując gdzie się podziewaliśmy. To bardzo przyjemne uczucie. Mniej przyjemne natomiast okazało się nasze nowe mieszkanie niestety.
Było tam pełno karaluchów i mrówek. Jeszcze tak wielu w jednym miejscu nigdy nie wiedzieliśmy. Przyzwyczailiśmy się już do okazjonalnego karalucha czy mrówek w kuchni, ale to co było w tym mieszkaniu przechodziło wszelkie pojęcie. To było zwyczajnie obrzydliwe. Nie wyobrażaliśmy sobie by zostać tam dłużej niż to konieczne. Mieszkanie, w którym mieszkaliśmy poprzednio niestety było zarezerwowane do przyszłego miesiąca. Zaczęliśmy więc szukać czegokolwiek w okolicy i tak trafiliśmy na mały domek w okolicznej wiosce An Bang. Nic szczególnego tak na pierwszy rzut oka. Brak jakichkolwiek luksusów jakie dają apartamentowce w mieście. Dla nas jednak wystarczająco dobre. Jakby nie patrzeć jedyne czego potrzebujemy to miejsce do spania, miejsce do pracy i interenet. A to akurat tam było. Postanowiliśmy więc zatrzymać się tam na miesiąc i wrócić do Da Nang w kolejnym miesiącu… zakładając, że przedłużą nam wizę.
An Bang to urocza mała turystyczna wioska w pobliżu Hoi An. Z naszego domku do plaży szło się około 3 minuty. Wszędzie w okół pełno małych lokalnych sklepików i restauracji. No i oczywiście domków do wynajęcia. Z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że pomimo pandemii było tam dość sporo turystów. Okazało się, że znów nam się udało zarezerwować miejsce w czasie jakiegoś lokalnego święta.
Domek w An Bang
Nasz domek w An Bang miał dwie małe sypialnie, w których mieściło się duże łóżko i szafa… i nic więcej. Dość spory pokój dzienny połączony z aneksem kuchennym, oraz bardzo duża łazienka. Aneks kuchenny na dobrą sprawę nawet ciężko nazwać kuchnią. Znajdowała się tam lodówka i zlew oraz turystyczna kuchenka elektryczna. Kuchenka była indukcyjna i garnki jakie otrzymaliśmy na niej nie działały. Ostatecznie ograniczyliśmy się do używania wyłącznie czajnika, bo okazało się, że i tak nie musimy nic gotować. Przy domku znajdował się nasz mały prywatny ogródek, gdzie mogliśmy się zrelaksować. Jedyne dźwięki jakie tu słyszeliśmy to śpiew ptaków przez cały dzień. Co za odmiana po hałaśliwym Sajgonie! To była najlepsza decyzja jaką mogliśmy podjąć.
Dwa dni po naszym przyjeździe tutaj wybuchła nowa fala pandemii! To trzeba mieć szczęście! Dosłownie w ciągu chwili wszyscy turyści poznikali, ulice zrobiły się kompletnie puste a restauracje pozamykano. W związku z tym, że właściciele naszego domku posiadali restaurację naprzeciwko zasugerowali, że będą nam gotować i przynosić obiady do ogrodu. Zgodnie z tutejszym prawem nie mogli oficjalnie otworzyć restauracji tylko dla nas. Ale nic nie stało na przeszkodzie by gotowali na zapleczu i przynosili nam jedzenie.
Tak więc mieliśmy pyszny posiłek niespodziankę codziennie o tej samej porze. Niespodziankę, bo nie otrzymaliśmy menu restauracji, po prostu gotowali co chcieli. I to nam bardzo odpowiadało, bo po raz pierwszy spróbowaliśmy wiele lokalnych potraw, których prawdopodobnie nigdy byśmy sami nie zamówili. Niestety nie mamy pojęcia jak się nazywały, ani jak były przygotowane, a ja lubię kolekcjonować lokalne przepisy. Jedno jest pewne – wszystko było pyszne. Nie trafiła nam się ani jedna potrawa, która by nam nie smakowała.
Sesja zdjęciowa lokalnych zwierzątek
Dla nas najbardziej fascynujące w mieszkaniu na wsi okazało się obserwowanie lokalnych dzikich zwierzątek. W ogrodzie mieliśmy pełno małych drzewnych żabek, które czasem odwiedzały nas nawet w domu. Jak wszędzie w Azji oczywiście wszędzie też było pełno gekonów i małych jaszczurek. Nasz gospodarz obawiał się, że nam się to nie spodoba i nawet oferował, że może je nam wyłapać z domu. Nam one jednak nie przeszkadzały. Wręcz przeciwnie, byliśmy bardzo zadowoleni z naszych małych gości. Zarówno żaby jak i jaszczurki odżywiają się insektami, a tych akurat nie lubimy. Nie wspominając o tym, że są uroczymi stworzeniami do sesji zdjęciowej. Poza nimi mieliśmy również okazję zobaczyć kilka żadkich i ogromnych motyli. Niektóre wielkością dorównywały małym ptakom.
Z całą pewnością będziemy chcieli tu jeszcze kiedyś wrócić. To idealne miejsce na wakacje dla całej rodziny. Było nam przykro, że musieliśmy się stąd wyprowadzić, bo ktoś po nas już zarezerwował nasz domek na następny miesiąc. Wymieniliśmy się za to numerami telefonu i obiecaliśmy, że pozostaniemy w kontakcie.