Azja,  Blog,  Indonezja,  Kasiorka,  Podróże

Bali – raj z mrówkami

Nasza przygoda na Bali nie zaczęła się najlepiej. Na lotnisko miał po nas przyjechać właściciel ośrodka, w którym się zatrzymaliśmy – Gede. Problem w tym, że nie wiedzieliśmy jak on wygląda, ani on nie wiedział jak my wyglądamy. Miał mieć kartkę z moim imieniem i nazwiskiem, jednak jak się później okazało napisał to cienkim czerwonym długopisem i nie było takiej siły byśmy dojrzeli to w morzu innych kartek. Darmowy internet na lotnisku pojawiał się i znikał, więc komunikacja przez telefon też w zasadzie była utrudniona, a że przylecieliśmy dość późno w nocy to nie było na lotnisku żadnego czynnego stoiska z kartami telefonicznymi.

A gdzie morze?

W pewnym momencie dostaliśmy wiadomość od Gede, że kończy mu się bateria w telefonie i zaczęła się lekka panika. Na szczęście jakimś cudem na siebie w końcu trafiliśmy i rozpoczęła się nasza kilkugodzinna (bo kierowca postanowił w połowie drogi zrobić przystanek na modlitwę przy jakiejś świątyni) podróż samochodem do wioski Tejakula. Szkoda, że to był środek nocy, bo moglibyśmy znaczną część Bali zobaczyć przynajmniej przez okno samochodu. A może lepiej? Bo mieliśmy miłą niespodziankę później? Gdy w końcu dotarliśmy na miejsce byliśmy padnięci. Jednak jedna rzecz przykuła naszą uwagę: z mapy i ze zdjęć wynikało, że powinniśmy być tuż przy morzu, ale nie było go w ogóle słychać. Wydało nam się to trochę dziwne, ale było tak ciemno, że nie odważyliśmy się tego sprawdzać. Zresztą i tak padaliśmy na pyski, więc postanowiliśmy z tym poczekać do rana.

Nasz nowy dom…ek

Na szybko obejrzeliśmy nasz nowy dom… a w zasadzie domek letniskowy. Nic szczególnego w sumie. Od wejścia po prawej stronie stała dość spora szafa. Potem łazienka z prysznicem, taka sama jak w większości azjatyckich domów jakie do tej pory widzieliśmy. Po lewej od wejścia mały stolik z czajnikiem, kubkami, kawą i herbatą. I ogromne łóżko z baldachimem na środku.

Następnego ranka pierwsze co zobaczyliśmy po otworzeniu drzwi było morze!!! Dosłownie kilka metrów od wejścia do domu!! Było tak spokojne, że nie wydawało najmniejszego szmeru. Ten widok był wart wszystkich problemów zeszłej nocy, a już na pewno ceny tego miejsca. Przed domem mieliśmy małą werandę ze stolikiem i krzesłami, gdzie w zasadzie spędziliśmy większość czasu niezależnie od pory dnia i nocy. Uwielbialiśmy tam siedzieć i gapić się w morze, podziwiać niebo, gwiazdy nocą… masę gwiazd! W życiu nie widzieliśmy tak wielu gwiazd na niebie.

A! I jeszcze jedna ważna rzecz – internet jest tam wszędzie wokół tego ośrodka, więc w zasadzie nawet na “plaży” można było cieszyć się zasięgiem. Słabym, ale jednak. Trzeba wziąć pod uwagę, że internet na Bali nie jest najlepszy, a już zdecydowanie trudno nazwać go dobrym na takim zadupiu jak ta wioska. Jednak do pracy nam wystarczyło, więc nie ma na co narzekać. Zresztą dla tych widoków można było przymrużyć oko na problemy z internetem.

Mrówki wszędzie

Jest jedna rzecz, która nas frustrowała, a przynajmniej na początku. Mrówki!!! Wszędzie!!! I to kilka różnych rodzajów mrówek! Na werandzie jednego razu naliczyliśmy 5 odmian mrówek spacerujących nam pod nogami! Nie można było zostawić jedzenia ani picia na kilka minut na stole. Nawet w środku w domku jedzenie nie było bezpieczne. Kilka mrówek samobójców postanowiło się nam utopić w dzbanku z wodą. Wielokrotnie piknikowały nam w butach. A weranda była niemal zawsze przez nie okupowana i co rano musiałam zastosować przymusową eksmisję miotłą. Inni współlokatorzy których też zawsze było pełno to jaszczurki i gekony. Te też były wszędzie, ale przynajmniej do jedzenia nam się nie pchały. A przynajmniej nic mi na ten temat nie wiadomo. Jedno natomiast jest pewne – komary nas nie gryzły. Przypuszczam, że gekony w tym pomogły.

Rodzinna restauracja

Na terenie ośrodka żona właściciela – Made, prowadzi restaurację. Tu też spożywaliśmy niemal wszystkie posiłki. Można wybrać sobie coś z Menu albo pójść na łatwiznę, jak my i zamówić danie dnia, na które zwykle składało się danie główne, kilka przystawek i deser. Wychodziło to zdecydowanie taniej niż kupowanie wszystkiego osobno.

Można tu też kupić sól morską, którą okoliczni mieszkańcy produkują dosłownie tuż przed restauracją.

Produkcja soli przed restauracją

Atrakcje Tejakuli i okolic

Tejakula jest małą wioską rybacką. Nie ma za wiele tu do roboty. Żadnych typowych atrakcji turystycznych. Jednak nie można powiedzieć, że się tu nudziliśmy. Ośrodek oferuje sprzęt do snorkelingu, a nawet nurkowania. Są też lekcje jogi i masaże. Można także wynająć od nich skuter i pojechać samemu na wycieczkę po okolicy. Bądź skorzystać z przygotowanych przez właściciela wycieczek, które sam prowadzi. Zwykle są to całodniowe wypady w różne części wyspy. Można też po prostu poprosić go, by zabrał cię tu czy tam i też nie ma problemu.

My poprosiliśmy by zabrał nas w najbardziej znane miejsca na Bali takie jak Las małp, kilka świątyń i oczywiście plantacja kawy. Wszystkie te miejsca były warte zobaczenia… i pełne miejscowych, którzy pobierali opłaty za dosłownie wszystko! Ciężko było się też opędzić od dzieci sprzedających bransoletki i widokówki.

Wszyscy w Tejakula byli bardzo sympatyczni i uśmiechnięci. Mieszkańcy zawsze witali się z nami a czasem próbowali zamienić kilka zdań bardzo łamaną angielszczyzną. Czuliśmy się tam jak część jednej wielkiej rodziny. Wszystko w tym miejscu było po prostu fantastyczne. Uwielbialiśmy spacery po czarnej plaży, rozmowy z mieszkańcami wioski, przyglądanie się ich rytuałom religijnym i próbowanie lokalnych przysmaków.

Uważam, że każdy powinien tu przyjechać choć raz w życiu. My zdecydowanie będziemy chcieli tu wrócić. Jest wiele bardziej turystycznych miejsc na Bali, do których możecie pojechać, ale my zdecydowanie polecamy tę wioskę, zanim pozostali turyści ją odkryją.

0 0 votes
Ocena Wpisu
Subscribe
Powiadom o
guest

0 Komentarze
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x