Azja,  Blog,  Indonezja,  Podróże

Gold Coast Sea View – Jakarta

Do Jakarty pojechaliśmy w jednym i tylko jednym celu. Nic innego nie miało większego znaczenia. Chcieliśmy zobaczyć Anak Krakatoa. To było moje marzenie od bardzo wielu lat i być tak blisko i go nie zobaczyć byłby grzech. W związku z tym, że to był w zasadzie jedyny cel wycieczki do Jakarty nie szukaliśmy jakiegoś wyjątkowego miejsca. Wręcz zależało nam na tym by było z dala od centrum. Ciche, z dala od korków, z których to miasto słynie. Jedyne na czym nam zależało to by były jakieś sklepy w pobliżu, by nie trzeba było brać taksówki za każdym razem gdy zgłodniejemy. Wszystkie te wymagania spełniało mieszkanie znalezione na Airbnb nazwane Gold Coast Sea View. Znaczy powiedzmy, że spełniało te wymagania, ale może po kolei.

Bardzo droga taksówka

Do Jakarty dolecieliśmy dość późno. Wiedząc, że nasz lot jest w nocy uprzedziliśmy właściciela i zapytaliśmy, czy to nie problem. Powiedział, że mu to nie przeszkadza, bo on też mieszka w tym samym budynku. Zaoferował również, że wyśle po nas na lotnisko znajomego jeśli chcemy. Oczywiście za odpowiednią opłatą. Ta odpowiednia opłata to było 250,000 IDR (około 68 zł). Zgodziliśmy się na taką cenę, bo to był jednak kawałek od lotniska. Zresztą ostatni raz, gdy byliśmy w Indonezji (Bali) płaciliśmy znacznie więcej. Oczywiście odległość na Bali i tu była zupełnie inna, ale Jakarta to stolica. Pomyśleliśmy więc sobie, że może takie właśnie są tutejsze ceny.

Gdy dojechaliśmy na miejsce, właściciel już na nas czekał. Daliśmy mu 300,000 IDR bo nie mieliśmy drobnych. On obiecał, że resztę odda jutro… i to jutro nigdy nie nastąpiło. Co więcej, będąc na lotnisku sprawdziliśmy ile kosztowałby Grab do tego miejsca i okazało się, że wyniosłoby nas to tylko 70,000 IDR (19 zł)!!! Niestety nie mogliśmy zrezygnować z tej wątpliwej przysługi, bo kierowca już na nas czekał na lotnisku. Poza tym zgodziliśmy się na to ze dwa tygodnie wcześniej, więc nagle odsyłanie człowieka byłoby dziwne. Nie zmienia to jednak faktu, że poczuliśmy się z deczko oszukani już na dzień dobry.

Ok, wróćmy do mieszkania.

Na pierwszy rzut oka widać było, że cały budynek, nie tylko mieszkanie było nówka. Wszystko było lśniące i pachnące nowością. Właściciel powiedział nam, że w zasadzie większość mieszkań w tym budynku jest nadal pusta. Nasze mieszkanko okazało się małą kawalerką z maleńką kuchnią tuż przy wejściu, łazienką z oddzielnym prysznicem (a to rzadkość w Azji), wielkim i bardzo wygodnym łóżkiem zajmującym większą część pokoju. Na przeciwko łóżka znajdowała się długa kładka, która służyła za stół, a w naszym przypadku za „biuro”, oraz wielki telewizor.

No i na koniec balkon z rzekomym widokiem na morze. Niby było widać tam w oddali morze, jednak główny widok był bardziej na półwysep, który był jednym wielkim placem budowy. Już znacznie przyjemniejszym widokiem był basen poniżej niż to „morze”.

Lekka klaustrofobia

Po około tygodniu w tym mieszkaniu zaczęliśmy powoli odczuwać lekką klaustrofobię. Główny problem jest taki, że pomiędzy łóżkiem a „stołem” było około metra wolnego miejsca. Jeśli któreś z nas siedziało przy nim to nawet nie dało się przejść. Tam po prostu nie było gdzie się ruszyć.

Kolejna sprawa to dość poważny problem z internetem. W sumie wiedzieliśmy, że w Indonezji generalnie internet nie jest najlepszy, ale w tym mieszkaniu wiecznie coś było nie tak. Często zdarzało się, że na przykład telefony łapały internet lokalny a laptopy już nie, tak jakby było ograniczenie ilości podłączonych urządzeń. Wielokrotnie internet całkowicie znikał na wiele godzin i zmuszeni byliśmy do korzystania z internetu mobilnego (całe szczęście że go kupiliśmy!!!). Właściciel mieszkania twierdził, że to jest związane z jakimiś pracami, ale kto go tam wie.

Z prądem też były tam jaja. Po pierwsze, jak chcieliśmy używać ciepłej wody w łazience, nie można było jednocześnie gotować wody w czajniku. Po drugie jak z jakiegoś powodu wyskoczyły korki, nie mogliśmy sami tego naprawić. Musieliśmy dzwonić do właściciela, który natomiast informował zarządcę domu i wysyłał kogoś do naprawy. Kilka razy nie mieliśmy prądu zupełnie bez powodu, a przynajmniej tak nam się wydawało.

Okoliczne restauracje i sklepy

Co nam się natomiast podobało bardzo to fakt, że w okolicy była cała masa sklepów i lokalnych restauracji. Wszystko w bardzo niskich cenach. To nas bardzo ucieszyło, gdyż w mieszkaniu kuchenka elektryczna nie była nawet podłączona. Poza tym i tak nie było tam garnków ani niczego co by się nadawało do gotowania posiłków. Na szczęście okoliczne restauracje były bardzo zróżnicowane i taniutkie.

Najbardziej zasmakowała nam restauracja Chińska, która znajdowała się zresztą najbliżej. Ale to wcale nie znaczy, że tylko tam się stołowaliśmy. Głównie tam, ale nie tylko. Tak dla przykładu nieopodal znajdowała się zabawnie nazwana restauracja „Holy Cow” (Święta Krowa), w której serwowano wyłącznie steki z wołowiny wagyu. Nie ukrywam, drogie były. Bardzo drogie, choć podejrzewam, że nie tak drogie jak na przykład w Europie. Nie zmienia to faktu, że to był najlepszy stek jaki do tej pory jedliśmy. Rozpływał się w ustach. Niewątpliwie wart tych pieniędzy.

Brak turystów

Za każdym razem, gdy wychodziliśmy czy to do sklepu czy na spacer, byliśmy witani przez tubylców wielkimi uśmiechami i od czasu do czasu machaniem do nas. Ewidentnie lokalni ludzie nie są przyzwyczajeni do widoku turystów w tym rejonie. W sumie faktycznie przez cały miesiąc nie widzieliśmy żadnych turystów poza nami. Miało to jeden minus – niewiele osób mówiło po angielsku. Nawet w restauracjach. Doprowadziło to do kilku zabawnych sytuacji, na przykład raz w restauracji zamówiliśmy picie, a dostaliśmy miskę ryżu.

Park namorzynowy

W pobliżu naszego domu znajduje się park namorzynowy. Postanowiliśmy się tam przejść by odpocząć od naszego mini mieszkanka. Poza tym nie widzieliśmy czegoś takiego wcześniej, w każdym razie nie z bliska.

Pierwsze co nas już niemal na wstępie cofnęło to cena biletów. W sumie nawet nie do końca sama cena, tylko różnica w cenie dla lokalnych ludzi i dla turystów. Jesteśmy przyzwyczajeni, że w Azji większość atrakcji turystycznych ma podatek od białej skóry wliczony w cenę biletu, ale tu cena była dosłownie 1000% razy większa od normalnej! Dodatkowo za aparat fotograficzny trzeba było zapłacić dosłownie tyle samo co za jedną osobę (tą droższą wersję oczywiście). Zdecydowaliśmy, że nie będziemy brać ze sobą aparatu w takim razie, z nadzieją, że cena ta jest przynajmniej uzasadniona atrakcjami w parku.

Co ciekawe później okazało się, że zdjęcia w zasadzie można robić, ale telefonem! A niby jaka to różnica? I co uzasadnia tę cenę? Na dodatek mosty, po których chodziliśmy były w bardzo złym stanie, trzeszczały i uginały się pod nami. Część szczebelków była połamana. Nie było za bardzo miejsc by sobie usiąść i podziwiać widoki, a nawet jak się coś znalazło to często też było połamane. Dość szybko zdecydowaliśmy, że jednak nie będziemy kontynuować tego spaceru i jak tylko trafiliśmy na główną drogę, wróciliśmy do domu. Pozostał niesmak zmarnowanych pieniędzy i ogólnego rozczarowania.

Podsumowanie

Ogólnie, gdyby nie wycieczka na wulkan to Jakarta nas bardzo zawiodła. Wręcz jest to jedno z najgorszych miejsc jakie do tej pory widzieliśmy. Być może jest to spowodowane tym, że nastawiliśmy się głównie na wycieczkę na Anak Krakatoa i byliśmy dość daleko od centrum, które być może jest fajniejsze? A być może nie. Tego się raczej nie dowiemy, bo raczej nie planujemy powrotu do Jakarty.

0 0 votes
Ocena Wpisu
Subscribe
Powiadom o
guest

0 Komentarze
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
0
Would love your thoughts, please comment.x